Zostań członkiem      |

NTO: Urzędnicy z Polski w Brukseli

Press
20 sty 2015

W instytucjach Unii Europejskiej jest ich ponad tysiąc. To tłumacze, asystenci, sekretarki czy informatycy. Są na posiedzeniach komisji i parlamentu, tłumaczą, przygotowują materiały, rozsyłają korespondencję, łączą rozmowy, zbierają dokumentację. Polaków wśród nich jest coraz więcej. Na liście mailingowej strony Polish Club Brussels (www.polishclub.be), czyli klubu brukselczyków znad Wisły, wpisało się już ponad 600 osób pracujących w instytucjach unijnych.

- A to nie wszyscy - zapewnia Michał Czaplicki z Katowic, w Parlamencie Europejskim (PE) od marca 2005. - W instytucjach jest nas już na pewno z górą tysiąc.

Do you speak Polish?

- W roku 2003, kiedy zaczynałam tu pracę, było nas w Parlamencie osiem osób - wspomina Anna Grzybowska, szefowa "polskiej kabiny”, czyli grupy polskich tłumaczy. - Teraz na etacie pracują 23 osoby, a kilkadziesiąt kolejnych to freelancerzy. Wzywamy ich, gdy są potrzebni: na posiedzenia komisji, sesje parlamentu w Strasburgu.
Pani Ania w Brukseli jest już ponad 20 lat. Przyjechała tu z Warszawy na studia, założyła rodzinę, została.

- Kiedyś, gdy polska mowa zabrzmiała na korytarzach Parlamentu, aż stawałam, żeby zobaczyć, kto to. Dzisiaj polski słychać w każdym zakamarku. Ba! Zaczynają się go uczyć obcokrajowcy, bo to przecież jeden z języków Unii. Mam znajomych - Angielkę i Hiszpana, z którymi mogę już czasem pogadać w moim ojczystym języku.
Anna Grzybowska zatrudnia nowych tłumaczy, motywuje do pracy tych, którzy już pracują, ocenia ich i wykonuje masę administracyjnej pracy. Czasem jednak siada do kabiny i tłumaczy - na francuski, angielski czy niemiecki.
- Po to, żeby nie wyjść z wprawy i by moi podwładni wiedzieli, jak radzi sobie ktoś, kto ich ocenia - mówi. - A czasem także po to, by poczuć tę Europę, którą tu tworzymy.

- Bo tak naprawdę to my tu zapewniamy ciągłość tej instytucji - śmieje się Piotr Rapacz, 27-latek z Żar w Lubuskiem, który do Parlamentu Europejskiego trafił w maju 2005 roku. - Europarlamentarzyści przychodzą i odchodzą, przewodniczący się zmieniają. Na stałe są tylko bezimienni na co dzień urzędnicy, którzy wykonują mrówczą pracę. Dzięki nam wszystko się tu trzyma!
Piotr pracuje w sekretariacie Komisji Rynku Wewnętrznego i Ochrony Konsumentów (IMCO). Zadaniem jego i jego współpracowników jest m.in. przygotowywanie posiedzeń komisji, konferencji i tzw. przesłuchań publicznych, czyli spotkań z ekspertami z danych dziedzin, którzy pomagają w tworzeniu unijnego prawa.

- No i coś, co najdobitniej świadczy o tym, jak blisko jesteśmy tworzonych przez Unię przepisów - redagowanie aktów prawnych i poprawek do konkretnych przepisów - mówi. - Kiedy któraś z opracowywanych przez nas dyrektyw wchodzi w życie i są w niej fragmenty tekstu, które sami spisywaliśmy, to mamy ogromną satysfakcję. Splendor jednak na nas nie spływa, bo pod takim dokumentem zawsze podpisuje się ktoś inny...
Piotr Rapacz do Brukseli trafił dzięki zdanemu jeszcze na studiach egzaminowi na urzędnika europejskiego. Organizuje je EPSO (European Personnel Selection Office), czyli biuro, które szuka pracowników do instytucji unijnych w całej Europie.
- Wymagania na egzaminie są wieksze niż kiedyś. Nic dziwnego, jest coraz więcej chętnych - mówi Piotr. - Ale jeśli już ktoś przejdzie rekrutację i dostanie się do jednej z unijnych instytucji, to ma pracę do emerytury. Bardzo ciężko jest stąd kogoś zwolnić. Trzeba by chyba kompletnie nic nie robić.

Zagubieni w eurocity

Piotr szybko oswoił się z kilometrami korytarzy, którymi codziennie wędrują dziesiątki tysięcy urzędników Parlamentu, szybko nauczył się mapy wind, w których podobno czasem gubią się nawet ci, którzy w PE siedzą już kilka lat. Mówi, że rozłąka z rodziną i znajomymi też nie dokucza mu tak bardzo jak jego żonie Kasi. Czy czegoś mu zatem brakuje?

- Nie ma tu gór, jak w Polsce, nie ma dzikiej przyrody i wszędzie są ludzie - przyznaje. - Poza tym dzielnica europejska, czyli teren w centrum Brukseli, w obrębie którego znajdują się najważniejsze unijne instytucje, jest jak wielka bańka. Można tu spędzić całe lata, przemieszczając się tylko pomiędzy instytucjami unijnymi a barami, w których żywią się eurokraci - jak jeden mąż z plastikowymi przepustkami, nazywanymi tu "badżami”, na piersi. Rodowici mieszkańcy Brukseli podobno za nami nie przepadają: zagarnęliśmy część centrum ich miasta i sprawiliśmy, że ceny - na przykład mieszkań - poszły w górę, bo zarabiamy więcej niż oni.

Piotr i Katarzyna Rapaczowie kupili sobie w Brukseli mieszkanie i dali 10 lat na to, by sprawdzić, jak się tu żyje. Potem chcieliby wrócić do kraju. - Mnie ciągle tu brakuje pola do działania społecznego - twierdzi Piotr. - Ocieramy się tylko o wielką politykę, ale wpływu na nią nie mamy. A ja chciałbym sobie za jakiś czas znaleźć miejsce w choćby lokalnej organizacji i coś spróbować zrobić dla Polski.

Bruksela to przeznaczenie

Michał Czaplicki, absolwent Szkoły Głównej Handlowej w Warszawie, swoją karierę w PE zaczął na stanowisku tak wysokim, że dla wielu byłoby ono uwieńczeniem kariery w unijnej administracji. Dwa lata temu, gdy zaczynał pracę, został doradcą wicesekretarza Parlamentu Europejskiego. Spodobał się, sprawdził i od marca tego roku jest sekretarzem Prezydium Konferencji Przewodniczących i Kwestorów Parlamentu Europejskiego.
- To jeszcze niepełna nazwa stanowiska, jakie piastuję! - śmieje się. - Euromowa to coś, czego się trzeba na wstępie w Brukseli nauczyć, by rozumieć, co do nas mówią.

Jego praca polega teraz m.in. na tym, że przygotowuje informacje, sprawozdania czy dokumenty do podpisania dla Hansa Gerta Pötteringa, przewodniczącego PE.
- Tak naprawdę to ja je spisuję i wydaję, pan Pöttering je tylko podpisuje. Czasem nawet nie wie, co mu właśnie podsunąłem - dowcipkuje Michał. - Dzisiaj na przykład muszę w jego imieniu wysłać trzy maile w trzech językach. Ktoś, kto je odbierze, będzie pewny, że pisał je sam przewodniczący...
Wśród Polaków pracujących w administracji jest jednym z najwyżej postawionych. W brukselskiej hierarchii jest urzędnikiem piątego z szesnastu szczebli administracji. Zarabia 4 tys. euro (najniższa płaca tutaj to ok. 2500 euro, w zależności od tego, czy urzędnik jest żonaty i czy ma dzieci). Jest najmłodszym pracownikiem sekretariatu głównego PE i jedynym człowiekiem w tym miejscu z nowych państw UE.

- Bruksela była mi po prostu pisana - śmieje się. - Jeszcze w 2001 roku, kiedy byłem studentem SGH, a w Brukseli nie było żadnego stażysty z Europy Środkowo-Wschodniej, mnie udało się wyprosić sześciotygodniowy staż. Kiedy więc ogłosili pierwszy nabór na stanowiska administracyjne w Parlamencie, zgłosiłem się i byłem pewny, że się dostanę. To w końcu przeznaczenie.

Trzymają się razem

Michał jest dobrze znany niemal wszystkim członkom klubu Polaków w Brukseli - zwłaszcza tym, którzy lubią podróżować. Raz po raz organizuje wycieczki po Belgii i nie tylko. Ma ich już na koncie 25.
- Kiedy dostałem tu pracę, to pomyślałem, że nie można się zamknąć tylko w szklano-metalowych budynkach instytucji - opowiada. - Postanowiłem lepiej poznać Belgię i zachęcić do tego jak największą liczbę znajomych.
- Teraz czeka mnie prawdziwe wyzwanie: organizuję dwutygodniowy wyjazd do Etiopii - zwierza się. - Już nawet udało mi się wynegocjować tańszy bilet dla grupy. Teraz muszę tylko namówić ludzi.

Jednym z uczestników wycieczki będzie 43-letni Dariusz Kosakowski z Poznania, który w PE pracuje w zespole planującym pracę wszystkich tłumaczy (a jest ich ponad 300 na etacie i ok. 2 tys. "wolnych strzelców”). W Brukseli wraz z żoną jest już cztery lata. Daleko od kraju - przyznaje. Jeździ w rodzinne strony tylko cztery razy w roku.
- Ale za to praca jest stabilna. Mam pewność, że mogę tu pracować do końca życia. I kiedy ktoś mnie pyta, czy tęsknię i chcę wrócić do kraju, to odpowiadam: tęsknię, ale wyjeżdżać stąd nie ma sensu.

Paweł Kobiałka, informatyk spod Kielc, obsługuje wszystkie krajowe biura PE w Europie - serwisuje komputery, dba o oprogramowanie, konta e-mailowe, kieruje trzyosobowym zespołem: - Tu też jest pęd pracy, ale zdrowszy niż ten, którego doświadczyłem w Warszawie - stwierdza. - Pracodawcy tu zależy na tym, żeby pracownik się nie przepracowywał. Bez problemu dostajemy kilkudniowe urlopy okolicznościowe, żeby pobyć z rodziną, jechać do Polski. Filozofia jest taka: jeśli nie tęsknisz do bliskich i nie jesteś przemęczony, to chętniej i wydajniej pracujesz.
Paweł do Brukseli przyjechał 3,5 roku temu. Osiem miesięcy temu dotarła do niego świeżo poślubiona Monika.

- Nie narzekamy, dobrze nam tu i nawet swojsko - jest co najmniej jedenaście polskich sklepów, ze trzy dyskoteki i kilka klubów, w których często można zastać Polaków. Przychodzą tu jak grupy wzajemnego wsparcia, żeby się nie pogubić w tłumie eurokratów.

Są dwie sprawy, które mu spędzają sen z powiek:
- Belgijska administracja - ubolewa. - Załatwienie najprostszych formalności, choćby podłączenia prądu, trwa tu kilka miesięcy. Nie spodziewałem się, że kiedyś to powiem, ale polscy urzędnicy to tytani pracy i błyskawice w porównaniu z ich belgijskimi kolegami. A druga rzecz: tu wszystko się kulturowo poprzewracało. Na dzień dobry całują się faceci, głównie młodzi, a jeśli spróbujesz pocałować kobietę w rękę, to możesz nawet dostać w twarz...

źródło: http://www.nto.pl/apps/pbcs.dll/article?AID=/20071026/REPORTAZ/71025038