W unijnych instytucjach pracuje już wielu Polaków, ale dla Polski niewiele z tego wynika
Czy polski rząd wykorzystuje wiedzę i możliwości ponad tysiąca Polaków zatrudnionych w Komisji Europejskiej, Parlamencie Europejskim, Radzie Unii i innych instytucjach wspólnotowych? Czy w ogóle dostrzega, że warto dbać o to, aby jak najwięcej Polaków pracowało w tych instytucjach? Politykę uprawia się nie tylko w świetle reflektorów, a kompromis uzyskuje się często w rozmowach kuluarowych. Dlatego tak ważna dla polityka jest umiejętność budowania kontaktów, znajomość języków, nawiązywanie politycznych przyjaźni: one sprawiają, że łatwiej zrealizować jakiś cel, przekonać do swojej idei. Gdy politycy z krajów Unii okazują w mediach serdeczność wobec partnerów z innych państw, nie jest to tylko zabieg medialny.
Ale w strategiach politycznych „starych" krajów unijnych zwraca się uwagę nie tylko na dobre relacje z politykami z innych państw, ale też z ich obywatelami, którzy pracują w instytucjach wspólnotowych. Pracownicy ci stanowią w końcu potencjał wiedzy i umiejętności, które można wykorzystać w negocjacjach. Także dlatego poszczególne kraje dbają, by jak najwięcej ich obywateli pracowało w instytucjach unijnych na możliwie jak najwyższych stanowiskach – i starają się utrzymywać z nimi stały kontakt.
Wykorzystane w 30 procentach
Jacek Saryusz-Wolski uważa, że w przypadku Polski jest pod tym względem źle. Przewodniczący komisji spraw zagranicznych Parlamentu Europejskiego zwraca uwagę, że niewielu Polaków zajmuje wysokie stanowiska w instytucjach unijnych, i – co gorsze – Polska popełnia błędy w polityce kadrowej. – Jeśli o jedno z wysokich stanowisk ubiega się dwóch Polaków, a wygrywa ktoś trzeci, to coś jest nie tak – mówi.
Chodzi o przypadek, gdy w 2005 r. o fotel wiceszefa wpływowej dyrekcji Komisji Europejskiej ds. stosunków zewnętrznych starało się dwóch Polaków: Jan Truszczyński (były główny negocjator przed wejściem Polski do UE) i Marek Grela (były ambasador Polski przy UE). Wygrał Czech, były ambasador przy NATO Karel Kovanda. Podobno lobbing Warszawy za swoimi kandydatami był zbyt słaby.
Polityka kadrowa unijnych instytucji opiera się na tzw. zasadzie równowagi geograficznej. Mówi ona, że liczba urzędników z danego kraju powinna być proporcjonalna do liczby jego mieszkańców. Polska dotychczas wykorzystała pulę stanowisk przeznaczoną nam przez Komisję Europejską w 30 proc., a to w ocenie Saryusza--Wolskiego bardzo mało.
Innego zdania jest były ambasador Polski przy Unii, a dziś eurodeputowany Jan Kułakowski: – Nie dramatyzowałbym – mówi. – Polska dopiero weszła do Unii. Mamy czas do 2010 r. W podobnej sytuacji była Hiszpania, kiedy wchodziła do Wspólnoty.
Jak to robią sąsiedzi?
Kierujący Biurem Prasowym Urzędu Komitetu Integracji Europejskiej Marian Stasiak zwraca uwagę, że służby dyplomatyczne reprezentujące Polskę w Unii mogą podejmować starania o odpowiednią liczebność polskich obywateli w tych instytucjach właśnie w ramach zasady równowagi geograficznej.
Kułakowski przypomina jednak, że większość stanowisk w instytucjach Unii można objąć wyłącznie w efekcie zdania konkursu, które organizuje Biuro Rekrutacji Pracowników Instytucji UE (EPSO). System naboru kandydatów przez konkursy EPSO wyklucza możliwość indywidualnego wspierania kandydatów.
Mimo to w wielu przypadkach liczy się również polityczne poparcie. Dotyczy to zwłaszcza wysokich stanowisk w Komisji czy Radzie Unii, takich jak dyrektorzy generalni i ich zastępcy, a także funkcji doradców politycznych i ekspertów narodowych. – Nie ma żadnych możliwości nieformalnego wspierania osób starających się o pracę w instytucjach Unii, z wyjątkiem kilkudziesięciu najwyższych negocjowalnych stanowisk – precyzuje Stasiak. – Jakiekolwiek naciski nie są praktykowane i nie są tolerowane.
W ocenie Kułakowskiego lobbing jest tu naturalnym zjawiskiem, nie uznawanym za coś negatywnego. Jacek Frączek, ekspert ds. niemieckich z Ośrodka Studiów Wschodnich, jako przykład sytuacji, w której podstawową rolę odegrała kwestia poparcia politycznego, podaje wydarzenia sprzed kilku miesięcy, gdy w Parlamencie Europejskim między Polską i Niemcami toczyła się „potyczka" o obsadę stanowiska szefa komisji spraw zagranicznych. Ostatecznie fotel objął Saryusz-Wolski. – To była kwestia odpowiedniego lobbingu – zaznacza Frączek. Drugą stronę medalu pokazuje przykład komisarz Danuty Hübner: kiedy tworzyła swój gabinet, niektórzy zarzucali jej, że nie wspiera Polaków, bo postanowiła w dużym stopniu skompletować go z obywateli innych narodowości.
Jacek Frączek wskazuje, że działania rządów w zakresie lobbingu są niezwykle ważne: Niemcy mają specjalną strategię lobbingową dotyczącą forsowania swoich obywateli na wysokie stanowiska. Berlin prowadzi też monitoring aktywności pozostałych krajów członkowskich w tym względzie. Rząd niemiecki realizuje programy pomocy swoim obywatelom w obejmowaniu wysokich stanowisk, a szczególną wagę przywiązuje do kształcenia kadr. Raz w roku w Niemczech spotyka się międzyministerialna komisja ds. personelu niemieckiego w organizacjach międzynarodowych.
– Przy niemieckim kanclerzu funkcjonuje krąg sekretarzy stanu z różnych ministerstw, mających za zadanie dbać o promocję obywateli Niemiec na najwyższych stanowiskach Unii – wylicza Frączek. Taki program funkcjonuje od lat.
A jak jest w Polsce?
Zdaniem Mariana Stasiaka, w Polsce szkolenia organizowane są jedynie dla członków korpusu służby cywilnej, ale w ramach doskonalenia zawodowego bądź służby przygotowawczej dla nowo przyjętych do pracy w administracji rządowej. – Istniejący do 2004 r. Departament Kształcenia Europejskiego w UKIE organizował kursy przygotowawcze dla zainteresowanych pracą w instytucjach UE w trybie kształcenia na odległość i we współpracy ze specjalistycznymi instytucjami edukacyjnymi ze starych państw członkowskich, zanim Polska stała się członkiem Unii. Po przystąpieniu ówczesne kierownictwo Urzędu zadecydowało o likwidacji Departamentu – mówi Stasiak.
Jego zdaniem, w tej chwili wszyscy, którzy chcą zostać eurourzędnikami, mogą podjąć studia podyplomowe w zakresie problematyki UE prowadzone przez większość uczelni lub skorzystać z dostępnych na rynku kursów przygotowujących, także do konkursów EPSO.
Inaczej ocenia to Jacek Frączek: – Potencjalny kandydat najpierw skieruje się na stronę internetową EPSO. I jeśli zechce znaleźć na podanej liście ośrodki, które organizują kursy przygotowawcze, niestety przy odnośniku do Polski nie znajdzie żadnej informacji. Z ramienia państwa u nas nikt tego nie prowadzi!
Frączek uważa, że ważne jest coś jeszcze: jak przedstawicielstwa poszczególnych krajów w Brukseli układają sobie relacje z obywatelami danego kraju, już pracującymi w instytucjach wspólnotowych. Przykładowo, przedstawicielstwo Niemiec wspiera swoich urzędników w rozwoju ich kariery, budowaniu kontaktów.
Potencjał słabo wykorzystany
A jak wyglądają relacje polskiego przedstawicielstwa przy UE z urzędnikami? Zdania – w zależności od reprezentowanej strony – są odmienne.
– Do tej pory nie było między nami żadnej współpracy. Nie zdarzyło się, byśmy zostali zaproszeni do przedstawicielstwa choćby na jasełka – mówi anonimowo polski urzędnik pracujący przy Parlamencie Europejskim. Twierdzi on, że np. Hiszpanie i Niemcy są stale zapraszani do swoich przedstawicielstw. – W tych przedstawicielstwach są specjalnie w tym celu zatrudnieni ludzie, którzy organizują spotkania towarzyskie i starają się jakoś ze sobą wiązać ludzi. Powstaje pewien dług wdzięczności – mówi polski urzędnik.
Zarzuty odpiera (anonimowo) dyplomata ze Stałego Przedstawicielstwa Polski przy UE: – Docieramy do urzędników w instytucjach, ale robimy to dyskretnie, bo szanujemy ich status – tłumaczy. – A to, z jakimi urzędnikami kontaktuje się strona polska, zależy w dużym stopniu od agendy, a więc dyskutowanych w danym momencie tematów – wyjaśnia. Zdaniem dyplomaty, podobnie inne państwa członkowskie pielęgnują kontakty ze swoimi obywatelami. Ich skuteczność zależy też od silnej reprezentacji w instytucjach wspólnotowych. – Stąd zależy nam na wypełnianiu kwot i powiększaniu grupy urzędników z polskim paszportem na najwyższych stanowiskach. Niestety, to proces długotrwały – przyznaje dyplomata.
Jan Kułakowski jest ostrożny w ocenie: – Wydaje mi się, że Polska dostrzega potencjał, który tkwi w naszych rodakach zatrudnionych w instytucjach, ale pamiętajmy, że to są osoby pracujące na rzecz Wspólnoty i przede wszystkim wobec swoich pracodawców, a więc instytucji, muszą być lojalne.
Rzeczywiście, regulamin pracy urzędników Wspólnot zobowiązuje ich do lojalności przede wszystkim wobec Unii. Ale tajemnicą poliszynela jest, że wiele krajów eksploatuje potencjał tkwiący w ich obywatelach, na co dzień znajdujących się w centrum Wspólnot. Dzięki temu o pewnych kwestiach mogą mieć wiedzę wcześniej niż inne państwa; czasem pozwala to na „ugranie" na swoją korzyść pewnych kwestii.
Potwierdza to Polak pracujący w Parlamencie Europejskim: – Zawsze jest tak, że jak mnie poprosi o coś Polak, to mówię „ok, możemy pogadać, coś ci powiem". Jak prosi ktoś inny, to mówię, zgodnie z przepisami, że dostanie dokumenty w tym samym czasie, co wszyscy inni – wyjaśnia. – Z Polakami idę na kawę, mogę im zrobić ksero, powiedzieć, gdzie w dokumencie są haczyki. To małe, niespektakularne rzeczy, a są w stanie wiele zmienić. Ale z mojego doświadczenia wynika, że Polacy w kraju często nie wykorzystują sygnałów wysyłanych przez urzędników unijnych, a zdarza się, że nawet sugestie przekazane przez dyplomatów do ministerstw traktowane są tam jako wymądrzanie się. Jest małe przełożenie między Przedstawicielstwem a administracją w kraju, przynajmniej w mojej działce – dodaje.
Dyskryminacja „nowych"
Polacy pracujący w instytucjach wspólnotowych nie kryją też rozżalenia tym, że polska administracja nie interesuje się problemem dyskryminacji, której – jak twierdzą – doświadczyli wraz z obywatelami innych „nowych" krajów Unii.
Chodzi o dokonaną kilka lat temu reformę statutu urzędniczego. W efekcie zmiany obywatele z „nowych" państw, którzy pomyślnie zdali konkursy EPSO z 2003 r. i zostali zatrudnieni po 1 maja 2004 r., otrzymali niższy stopień zawodowy w stosunku do obywateli „starych" krajów, którzy zdali ten sam egzamin, ale zatrudniono ich przed rozszerzeniem (Polacy nie mogli być członkami służby cywilnej Unii przed wejściem Polski do Wspólnoty). Warto zaznaczyć, że konkurs był ogłoszony, zanim dokonano reformy. Według obywateli „nowych" państw oznacza to, że w momencie ustalania reformy wiadomo było, jakie konkursy i którzy laureaci zostaną dotknięci zmianami.
Polacy i inni „nowi" pracują więc na niższych stanowiskach, zarabiają mniej i mają dłuższą drogę kariery w stosunku do „starych". Przykładowo: Hiszpan, laureat tego samego konkursu EPSO co Polak, który został zatrudniony 30 kwietnia 2004 r., będzie mógł awansować na wyższy stopień zawodowy umożliwiający objęcie stanowiska kierownika po sześciu latach pracy. Polak po takim samym konkursie i o takich samych kwalifikacjach, ale zatrudniony np. trzy dni później, po 1 maja, będzie musiał czekać na ten sam stopień około 12 lat.
Tymczasem kwestia awansu polskich urzędników jest ważna nie tylko dla nich samych. Im więcej Polaków zostanie zatrudnionych na wysokich stanowiskach, tym większe możliwości dla polskiej administracji rozwijania nieformalnej współpracy, zdobywania informacji i wpływania w zalążku na decyzje.
To nie wszystko: analizując rozkład stanowisk między poszczególnymi państwami w Komisji Europejskiej, można zauważyć przewagę Francuzów (szczególnie na najwyższym szczeblu). Pod względem wagi zajmowanych stanowisk i liczebności wyróżniają się w tej instytucji również Hiszpanie, Niemcy i Brytyjczycy.
Polska wypada na tym tle słabo. W październiku 2006 r. na najwyższych stanowiskach w Komisji pracowało więcej Węgrów niż Polaków. – Ważne jest nie tylko to, że są urzędnicy z danego kraju, ale również to, na jakich stanowiskach. To pokazuje, kto tak naprawdę rządzi – uważa Polak pracujący w Parlamencie. – Jeśli dostaniemy jakieś dossier i będziemy chcieli w nim coś zmienić, możemy to zrobić, o ile szef nie ma innej koncepcji. Jeśli szef ma inną koncepcję, to trzeba go słuchać, bo jest hierarchia – tłumaczy.
„Zawiść i zazdrość"
Sprawa reformy trafiła do Sądu ds. Służby Cywilnej Europejskiego Trybunału Sprawiedliwości w Luksemburgu i czeka na rozstrzygnięcie. Jeśli będzie pomyślne dla urzędników z „nowych" krajów, Unia prawdopodobnie będzie musiała zmienić budżet: problem zaszeregowania dotyczy bardzo wielu ludzi.
– Problem w tym, że jeśli nasz rząd zupełnie się tym nie zajmuje, to sędziowie, choć są niezależni, czują nacisk tylko z jednej strony i nie bardzo będą chcieli robić coś, na czym nikomu nie zależy, a jednocześnie będzie przyjęte źle przez instytucje i „stare" państwa – uważa polski urzędnik.
Nasz rozmówca przypomina też początkową odpowiedź na prośbę o interwencję w tej sprawie od jednego z urzędników z ministerstwa w Warszawie: – Na naszą prośbę o zaangażowanie urzędnik ten nieformalnie odpowiedział, żebyśmy nie narzekali, bo i tak zarabiamy dużo.
Polski urzędnik twierdzi, że sprawa ta pokazuje też inny problem, z którym stykają się czasem Polacy pracujący w Brukseli: zawiść i zazdrość.
Paweł Świeboda, były szef departamentu ds. Unii w polskim MSZ, a dziś prezes Centrum Strategii Europejskiej DemosEuropa, twierdzi, że myślenie o Polakach zatrudnionych w instytucjach unijnych w kategoriach kapitału musi dopiero wejść w krew tym, którzy zajmują się w Polsce sprawami Unii: – To kwestia czasu, zanim zacznie obowiązywać pewna kultura w tym zakresie.
Świeboda mówi, że urzędnicy w Warszawie powinni pamiętać, iż ludzie zatrudnieni w Brukseli mogą kiedyś wrócić do Polski i tu wykorzystać swoją wiedzę: – Przechodzenie z instytucji polskich do europejskich i z powrotem jest czymś naturalnym. Mógł¬bym przywołać wiele przykładów kolegów z innych państw, którzy przez jakiś czas pracowali, np. w Komisji, a potem wrócili. To korzyść obustronna, więc powinno być przyjęte z aplauzem – ocenia. – Negatywne reakcje na Polaków pracujących w Parlamencie Europejskim czy w innej instytucji świadczą o niezrozumieniu, co oznacza praca tam i jak kraj może na tym skorzystać.
Problem strategii
Świeboda mówi, że przykładem takiego niezrozumienia była „reprymenda" udzielona przez premiera byłemu ambasadorowi Polski przy UE Markowi Greli, kiedy rozpoczął on pracę dyrektora w Sekretariacie Rady Unii. Premier powiedział wtedy: „Nie może być tak, że nowo powołany ambasador od razu próbuje załatwić sobie posadę na przyszłość".
Tymczasem obecność byłych ambasadorów wśród osób zajmujących najwyższe stanowiska w instytucjach wspólnotowych nie jest rzadkością. Przykłady: były ambasador Francji jest zastępcą Sekretarza Generalnego Rady UE i wpływową osobą zarówno w Brukseli, jak w Paryżu. Były ambasador Łotwy Andris Piebalgs pełni funkcję unijnego komisarza ds. polityki energetycznej. Były ambasador Słowenii pracuje na stanowisku dyrektorskim w Parlamencie Europejskim, a byli ambasadorzy Słowacji i Estonii są wysokimi urzędnikami Komisji.
Paweł Świeboda zwraca uwagę, że problem braku współpracy naszej administracji z obywatelami polskimi to część szerszego problemu: – Nasza polityka europejska jest w tej chwili niedookreślona. Jeśli kraj jest w defensywie i chce tylko się bronić przed rozwiązaniami, których chcą inne kraje, to intensywna współpraca z jego eurourzędnikami nie jest niezbędna. Ale jeśli kraj ofensywnie chce realizować swoje interesy i na wczesnym etapie wpływać na punkt widzenia Komisji Europejskiej, powinien jak najszerzej wykorzystywać swych obywateli w Brukseli.
Taka sytuacja może być efektem systemu, w jakim funkcjonuje Unia, a w którym liczy się najbardziej podstawowy poziom w procesie kształtowania decyzji, jeszcze zanim Komisja przedstawi swoją propozycję. Świeboda: – Dopiero gdy polscy decydenci to docenią i zmienią strategię na bardziej otwartą i ofensywną, nastąpi większe otwarcie na współpracę z Polakami w instytucjach unijnych.
KATARZYNA RUMOWSKA (ur. 1977 r.) jest polonistką i dziennikarką, odbywała pięciomiesięczny staż dziennikarski w Brukseli.